Jest rok 2010. W teorii powinienem wspominać go średnio – praca od 11-14 godzin, nadal jednocześnie obowiązki w rodzinnym domu i wewnętrzne zagubienie. W praktyce, to był naprawdę szczęśliwy okres w moim życiu ale po kolei.

Wróciłem do małego miasteczka w którym się urodziłem, bez żadnego wielkiego planu z nadzieją że jakoś to będzie. Powroty do domu po tym jak się rzuciło studia po raz drugi są… Burzliwe. Miałem wtedy 20 lat i gówno wiedziałem o życiu.

„Jakoś to będzie” nie było wystarczająco szczegółowo przedstawionym planem dla moich rodziców, choć bardzo dobrze opisywał moje odczucia w tamtym momencie i dalej twierdzę że to nie był aż tak zły plan jak oni myśleli.
Ale moi staruszkowie zarzucili mnie obowiązkami domowymi w myśl zasady, że wszystko co dzieciaki robią głupiego to z nudy proszę wysokiego sądu – i słusznie.

A to był okres kiedy stanowczo się nie nudziłem, bo mogłem robić maaaasę głupich rzeczy ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Nie wiem jak u Was (jeśli ktoś jest z wioski/małej miejscowości) ale u mnie takim centrum rozrywki w tym wieku był… Samochód. Sam fakt, że można było wsiąść i po prostu jechać przed siebie to było cudowne uczucie. I wolność.
To jest ten okres kiedy 20 latek myśli, że jest dorosły, że może wszystko a jednocześnie ucieka kiedy może z domu w którym mieszka z rodzicami po to, żeby nie musieć słuchać tego co ma zrobić/co zrobił źle/pytań o plany przyszłościowe/albo ogólnie dorosłe rozmowy których nie jest się fanem bo w końcu ma się 20 lat i jest się dorosłym, nie? Paradoks.

Na rozmowy o prace chodziłem co chwila. Przypominam, jest rok 2010 czyli nienajlepszy moment na szukanie pracy – ogólnie w moim regionie dla kogoś bez doświadczenia było dość ciężko.

Szukałem na początku tego co może mnie zainteresować, by później szukać tego co jest dostępne i by dojść do momentu że chciałbym cokolwiek.
Pracy zwyczajnie nie było. Były połówki etatu, albo prace których ze względu na warunki nikt się nie chwytał. Szukałem, ale z czasem intensywność poszukiwań malała. Z jednej strony frustracja i wkurzenie, a z drugiej… Auto, wierna ekipa przyjaciół i liczne małe podróże.

Małopolska jest piękna. Jestem z Podhala, wychowany tutaj przez matkę nauczycielkę i ojca mechanika łamane na przedsiębiorcę.
Ona z miasta zaś on z małej miejscowości – tak, właśnie tej z której pochodzę. Obydwoje zdołali zaszczepić w mojej ograniczonej idiotyzmem głowie ciekawość świata i chęć zobaczenia wszystkiego. Albo przynajmniej tego co dostępne.

To serio zadziwiające ile można zobaczyć w promieniu 100km od własnego domu.
Ja ten okres pamiętam głównie właśnie z jeżdżenia. Każdy możliwy moment gdzie udało się zarobić na czarno/kombinacjami/pracą dorywczą u ojca był wykorzystywany by gdzieś jechać.
Zamiast spotkać się ze znajomymi w knajpie my zgadywaliśmy się na konkretnej miejscówce. Dopiero lata później doszło do mnie, że to nie jest normalna rzecz, że na przekaźnik który jest na szczycie górki z której rozpościera się wspaniały widok na okolicę, przyjeżdżają 3 auta pełne ludzi, którzy rozmawiają tam, śmieją się, piją piwo, palą blanty i generalnie bunkrów nie ma ale też jest zajebiście.
Zamiast iść do klubu my ładowaliśmy się do auta w 4-5 osób i jechaliśmy. Czasem jechaliśmy na dwa auta. Czasem w dwie osoby. Czasem też jechałem sam – w końcu miałem 20 lat a ja serio kochałem jeździć.

Na początku były przeszpiegi – jazda przed siebie i szukanie jakiejś nowej miejscówki. Bo ta górka wygląda ciekawie. Bo ta droga może nas wyprowadzić dobrze.
W większości oczywiście nie mogliśmy znaleźć nic sensownego, ale to nie cel się liczył tylko podróż, co nie oznacza że nigdy nic nie mogliśmy znaleźć.
Po czasie, w promieniu 40km od naszej wiochy mieliśmy chyba 8 czy 10 sprawdzonych miejscówek znalezionych właśnie w ten sposób. Albo z czyjegoś polecenia. Miejsc w które:
– Można dojechać autem.
– Są relatywnie blisko nas.
– Jest tam widoczek/coś specjalnego (np. opuszczony kompleks hotelowy, wodospadzik, zalew, tunel)

No i dlatego z tego okresu pamiętam najbardziej śmiech, jeżdżenie, rozmawianie i wieczną ucieczkę od rzeczywistości. Bo bezrobocie było wtedy dla mnie synonimem zabawy i wszyscy mogliśmy sobie na to pozwolić. Tak, nie wiedziałem wtedy jak bardzo uprzywilejowane życie miałem i że w sumie to nie każdy może sobie pozwolić na coś takiego, ale ignorancja to cecha młodości.

3 miesiące bezrobocia – dziesiątki odbytych rozmów kwalifikacyjnych, 0 znalezionej pracy na stałe, setki kilometrów przebytych dla zabawy.

I tu do głosu dochodzą moi rodzice.
Cholera, do dzisiaj doceniam jak umiejętnie potrafili mnie czasem poprowadzić. Nie zawsze, bo byłoby zbyt pięknie, ale w dużej części wypadków muszę powiedzieć, że mieli rację.
Nigdy nie powiedzieli tego wprost, ale wiedziałem jedno: Jeśli nie znajdę pracy na stałe, albo nie przedstawię im jakiegoś sensownego planu – mogę się nie pojawiać w domu. Teraz dobrze wiem, że nie wyrzucili by mnie, ale wtedy tak myślałem, stworzyli taką atmosferę.

Więc porzuciłem nadzieję, żeby znaleźć jakąś przyszłościową pracę i… I zatrudniłem się w pizzerii, jako kierowca.
Warunki? W sumie bardzo dobre (xD) całe 5zł za godzinę + napiwki, brak umowy przez 2 miesiące, praca od 10 do 22-23. Czasem 24. Takie czasy, takie miejsce.

Chciałbym mieć ten entuzjazm i siły które miałem wtedy. Ja serio lubiłem tą pracę. Do dzisiaj nie wiem, czy to po prostu był taki okres w moim życiu, że praktycznie wszystko mnie cieszyło, czy miałem szczęście i dobrze trafiałem, ale ekipa która tam była… No miód. Wszyscy żyliśmy we wspólnej niedoli, śmiejąc się z 5zł za godzinę, śmiejąc się z godzin tam spędzonych, jednocześnie szefostwo dopiero uczyło się jak prowadzić swój biznes więc było luźno. W skrócie, cholera było ciekawie. Zaś ja nie czułem wyzysku.
Choć powinienem. Średnio pracowałem po 12-13 godzin. Po czasie byłem najstarszym kierowcą, więc jednocześnie to ja ustalałem grafiki więc miałem pewną elastyczność, no ale, praca 22-23dni w miesiącu, po 12 godzin – ponad 260 godzin w miesiącu.

Swego czasu byłem rekordzistą w pizzeri – 336h w miesiącu. Płaca? 1700zł za praktycznie dwa etaty. Oczywiście miałem do tego jeszcze napiwki, dodatkowo ludziom często jeździłem po coś do sklepu itp – czasem udawało mi się skończyć miesiąc mając 2300-2600zł w kieszeni, do tego dochodziły moje starania na allegro (kupić zepsute, naprawić i sprzedać) ale było to okupione gigantyczną ilością godzin pracy. A ja debil się jeszcze z tego cieszyłem xD

Bo czułem że sobie radzę. Bo widziałem że daję radę, ludzie na mnie polegają, szefostwo mnie lubi zaś życie płynie. Tak jak pisałem, chciałbym mieć jeszcze kiedyś tyle siły co wtedy.
Bo po pracy ja nadal spotykałem się jeszcze z ekipą, potrafiliśmy gdzieś pojechać a to pogadać, a to na lolka, jednocześnie miałem obowiązki w domu i pomoc przy firmie ojca. Naprawdę chciałbym mieć tyle siły co wtedy.

Tak czy tak, po 2 czy 3 miesiącach takiej pracy zmęczenie dawało o sobie znać, ja zacząłem przesadzać i z ilością godzin przepracowanych (bo trzeba zarabiać!) i ze spotkaniami które mogłem olać ale tego nie robiłem, więc spałem po 4-5 godzin więc to musiało się zemścić.

Miałem wypadek. Z własnej winy jadąc z pizzą władowałem przy 80km/h w tył innego auta. Moja chwila nieuwagi, zmęczenie + niezapięte pasy.
Pamiętam moją panikę (bo byłem na czarno) ślad krwi na szybie i zdjęcie mojej czaszki.

Nic wielkiego się nie stało, ale to był sygnał że coś trzeba zmienić, a ja całego życia nie spędzę w pizzeri przecież. Już nie pamiętam jak sie udało załatwić moje ubezpieczenie, czy poszło z bezrobocia w którym byłem zarejestrowany, czy szefowa coś kombinowała – nie wiem.

Wiem że krótko po tym udało się totalnym przypadkiem znaleźć pracę o której już od jakiegoś czasu myślałem – jazda busem po Polsce. Kumpel zwalniał się z firmy od jakiegoś czasu a ja mu przypominałem ciągle, że bardzo chętnie wskoczyłbym za niego. Akurat jakoś miesiąc czy półtora po wypadku kończył pracę, a ja mogłem totalnym przypadkiem połączyć to co lubię – jazdę samochodem i zwiedzanie z zarabianiem. I tym razem nie za 5zł za godzinę.

Ale powoli cała historia dąży do pomysłu z powstaniem firmy, serio.

Jako bonus jedna z wielu miejscówek które opisywałem – przekaźnik w Mszanie Dolnej. Nie było mnie tam parę lat, jak nic muszę znowu odwiedzić. Swoją drogą to chyba jedno z najlepszych zdjęć mojego uwczesnego auta, które zawsze będę wspominać z sentymentem ( ͡° ͜ʖ ͡°)

Bo to dobre auto było. Clio 2, zawrotny silnik 1.2 60km, kupiony za 700e z niemiec od ciotki która pozbywała się go z firmy. Zrobiłem nią 160k i gdyby nie ona, pewnie nie zobaczyłbym tyle miejscówek.

cdn.